Katarzyna Swędrowska – nauczycielka języka polskiego w I LO w Głogowie, poetka i autorka tekstów piosenek, wiceprezes Głogowskiego Stowarzyszenia Literackiego. Jej wiersze pojawiały się w lokalnej prasie, w Głogowskim Miesięczniku Kulturalnym MIT oraz w wielu almanachach i zbiorach poetyckich. W 2013 roku ukazała się jej autorska książka pt. „Znów wiersze jeść przychodzą z ręki…” Obecnie pracuje nad kolejnym tomikiem poetyckim.
Pani Katarzyna jest również autorką tekstów piosenek poetyckich i religijnych, a także hymnów Pieszej Pielgrzymki Głogowskiej na Jasną Górę i WTZ „Arka”. Jej piosenki można usłyszeć na antenach lokalnych i ogólnopolskich stacji radiowych. Wiele z nich zostało nagrodzonych w ogólnopolskich konkursach (nagroda główna Ogólnopolskiego Festiwalu Piosenki Religijnej CANTATE DEO w Gliwicach za utwór „Szybkim krokiem” oraz liczne nagrody w ogólnopolskich konkursach piosenki turystycznej i studenckiej). Sześć jej utworów jest objętych ochroną praw autorskich, dzięki ich rejestracji w ZAiKS. Są to:
– „Kołysanka dla J.” (1999)
– „Modlitwa”,
-„Strach na wróble”,
-„Nic więcej” ,
-„Bukowińska pieśń”,
-„Jesienna melancholia”
Wśród wykonawców piosenek pani Katarzyny były m.in. zespoły „Votum”, „Owey’o”, „Nieobecni”, „Ruah Singers”, a także Maciej Balcar. Poetka współpracuje również z głogowskim chórem gospel „Space of Grace”. Piosenek z jej tekstami można posłuchać na płytach:
-„Ostrowska kolęda”(1999)
-„Nieobecni” (2013)
-„ Młodzi artyści śpiewają”: 2014, 2016, 2017
-„Ulotny czas. Karolina Furmanowicz i przyjaciele.” (2018)
A teraz zapraszamy na krótką chwilę z poezją pani Katarzyny.
* * *
„przyszli żeby zobaczyć poetę
i co zobaczyli?”…
T. Różewicz
rzeczywistość z pogranicza banału
i kiczu codzienności
wciśniętą w drewniane krzesło
dotkliwie zwyczajną
w dodatku kobiecą
średniego wieku wzrostu i urody
pozbawioną makijażu
niezwykłości
i wzniosłego furkotu anielskich skrzydeł
naiwnie przekonaną
że z chwil pachnących rosołem
świeżo rozwieszonym praniem
i dziecięcymi snami
z rozkrojonych bochenków chleba
talerzy zupy
filiżanek kawy i herbaty
można ułożyć metafizyczną przypowieść
o sensie istnienia
Jesienna melancholia
Wiatr konarami lipy kołysze,
wieczór zmęczone oczy przeciera…
Palcem na szybie do Ciebie piszę
o smutku, który we mnie przybiera…
Czasami – niezależnie od pory,
z powodów(?) nieokreślonych, przyjmijmy –
miewam nadzwyczaj zmienne humory
i nastrój taki melancholijny…
W kominku ogień trzeszczy w polanach,
pierś wyprężają dumnie poduszki…
Pies kładzie głowę mi na kolanach –
zapachów z palców liże okruszki.
Na stole kubek – w nim czekolada.
Na ścianie spektakl teatru cieni.
Ja w melancholię znów się zapadam
i coraz bliżej mi do jesieni…
* * *
W sobotnie przedpołudnie
lato
przelewa się
przez parapet
i słonecznymi plamami
układa
na kuchennym stole.
W misce
miarowo oddycha
drożdżowe ciasto.
Lada moment
przekroczy
bezpieczne granice naczynia
i odrzuci lnianą kuratelę serwety.
Mąż i synowie spierają się
o cukiernicze szczegóły,
wyliczając po kolei
nazwy owoców
(zwłaszcza sezonowych.).
Pies szczeka,
jakby chciał dorzucić i swoje trzy grosze…
Podobno
w naszej rodzinie
drożdżowe ciasto
dobrze piec umieją
kobiety w co drugim pokoleniu,
więc teraz moja kolej…
Rozgrzewam w palcach
żółtą kulkę masła.
Czuję jak jej faktura powoli się zmienia
i stapia w jedno z mąką i drobinami cukru.
Wkładam do ust
wilgotną, słodką bryłkę,
zamykam oczy
i rozgniatam ją językiem…
Ta maleńka grudka jest wehikułem czasu –
nagle znowu mam pięć lat,
stoję przy stole w kuchni domu dziadków
i wykradam z miski surową kruszonkę…
Od lat w korytarzach pamięci
szukam tamtego smaku…
Otwieram oczy.
Chłopcy podjęli Salomonową decyzję:
Tym razem drożdżowiec będzie pół na pół – z malinami i jeżynami.
Wykładam ciasto na blachę
i uśmiecham się,
dostrzegając kątem oka,
jak młodszy syn
wykrada kruszonkę
z miski stojącej na stole.
Ocalić od zapomnienia…
Pewien Konstanty – magik, poeta
mówił – a miał doświadczenie-
że w życiu całym jedna kobieta
zrobiła na nim wrażenie…
Gdy była blisko, to świat się kręcił,
i niósł się zapach konwalii –
no i zakochał się bez pamięci
Konstanty w pewnej Natalii.
Nocami do niej ballady pisał
liryczne z nią wiódł rozmowy…
Wachlarzem nieba nad nią kołysał
i strącał pył księżycowy…
Na bal zabierał do Salomona,
Izoldy dał jej kolczyki….
Szeptał namiętnie, że tylko ona,
że nie chce więcej być z nikim.
Liryką słodził codzienność gorzką,
zaplatał komety grzywę…
Zaczarowaną woził Dorożką
prosto na Wyspy Szczęśliwe.
Anioł we fraku z Gęsią Zieloną
wpadali do leśniczówki.
Herbatę pili nieposłodzoną
i jedli zimne parówki.
Choć rzeczywistość zza okien zgrzebna
perfidnie grała z nim w fanty –
w ich gospodarstwie – Natalia Srebrna
i on – Zielony Konstanty.
Mówił: „Choć życie nas nie rozpieszcza,
choć może wzgardzą potomni,
choć nie dosłużę się miana wieszcza
i choć świat o mnie zapomni…
Wiem dobrze – gorzką zapłacić cenę
Przyjdzie mi za to wszystko…
Lecz pisał będę, póki mam wenę
i moją Muzę Srebrzystą.
Wymyślę światy, daty, zdarzenia –
o jakich wam się nie śniło.
I nas ocalę od zapomnienia,
i naszą zaklętą miłość.”
Wiele minęło lat i jesieni,
wiosen i zim też niemało…
Czas wiele razy twarz swą odmienił,
lecz chyba im się udało…
Bo kiedy w maju budzą się planty,
niesie się zapach konwalii –
zazwyczaj myślę o tym Konstantym,
który się kochał w Natalii 🙂
(Wiersz znajduje się w Muzeum Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w Praniu)
Galeria zdjęć: